Przełomowym dniem okazał się poniedziałek ;) A pyszne steki przypieczętowały zgodę między nami. Oto pomysł na fantastyczny obiad, który można wyczarować w godzinę przy małym nakładzie pracy.
- 2 steki wołowe z rostbefu (równej grubości)
- 2 łyżeczki musztardy dijon
- 2 łyżki oliwy
- szczypta świeżo mielonego pieprzu
- szczypta rozmarynu
- szczypta soli morskiej
- 1/4 startej cebuli
- kilka kropli octu winnego
- kilka kropli sosu Worcester
- 2 małe kostki masła czosnkowego
Przygotowanie:
Nasze steki były pakowane próżniowo, gotowe do przyprawienia.
Mąż przygotował do nich marynatę z musztardy, oliwy, cebuli pieprzu i rozmarynu. Doprawił ją odrobiną octu winnego i sosu Worcester - doskonałego do wołowiny. Mięsko zostało natarte marynatą i wylądowało w lodówce na ok godzinę.
W tym czasie ja obrałam ziemniaki. Podgotowałam na pół miękko w bulionie i oliwie. Pokroiłam w ćwiartki, zasypałam ziołami prowansalskimi i wstawiłam do piekarnika z funkcją opiekania na ok 20 minut. Następnie przygotowałam naszą ulubioną surówkę na bazie mieszanki sałat. Kiedy ziemniaki zaczęły się rumienić Mąż rozgrzał patelnię grillową i przystąpił do smażenia steków.
Długość smażenia zależy od preferencji stopnia wysmażenia. Należy pamiętać by nie przewracać mięsa w te i z powrotem - kilka minut na każdej ze stron wystarczy. Nasze steki były różnej grubości i przez to uzyskaliśmy dwa różne stopnie ;) Mój stek był wypieczony, Męża różowiutki w środku.
Mięso po zdjęciu z patelni lekko posoliliśmy i wylądowało na sałacie. Na steku wylądowało zaś masełko czosnkowe produkcji Męża. Należy pamiętać by dać mięsu wołowemu chwilę na rozluźnienie po usmażeniu zanim przystąpimy do krojenia ;) Efekt obłędny. Niebo w gębie. Bez porównania ze stekiem, który jakiś czas temu spożyliśmy w jednej z sieciowych restauracji. Domyślam się, że gdyby mięsko pochodziło od zaufanego sprzedawcy na pobliskim targu efekt mógłby być jeszcze lepszy, ale i tak nie narzekam. Z zimnym piwkiem to już w ogóle bajka.
Co ciekawe - już po nawiązaniu porozumienia dowiedziałam się, że nieszczęsna pierś nie została zjedzona, gdyż była zbyt mało wysmażona i zbytnio soczysta. A stek niemalże ociekający krwią? Zniknął błyskawicznie.
A morał z tego jaki?
Zgoda buduje (czytaj - smakuje), a niezgoda rujnuje ( czy tam głoduje) ;)
Świetne te steki. W kuchni jak w życiu. Najważniejsze jest porozumienie i współpraca. Widać wyszło to Wam na dobre :) Pozdrawiam, Krys
OdpowiedzUsuńMniejsza z morałami i konfliktami. Zaczepiste stejki, dla nich wojnę można zawiesić na czas obiadu
OdpowiedzUsuń